„Wniebowzięty” marszałek

Czytając o podniebnych wyczynach marszałka Marka Kuchcińskiego mimowolnie nasunęły mi się skojarzenia z przygodami dwóch sympatycznych obrzympałów: Arkaszki Kozłowskiego i Lutka Narożniaka, którzy dość nieoczekiwanie odkryli w sobie wielkie zamiłowanie do awiacji i podróżowania w przestworzach. Oczywiście mam tu na myśli bohaterów filmu Wniebowzięci, w których role wcielił się niezapomniany duet: Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach. Poza tym, w obu tych przypadkach pojawia się miasto Rzeszów, jako obiekt stałych peregrynacji marszałka Sejmu, a także miejsce, gdzie nasi filmowi bohaterowie próbowali swoich sił w podrywaniu młodych „lasek”. I pomimo tego, że celem podróży Kuchcińskiego, niejednokrotnie rodzinnych, bo na pokład samolotu rządowego zabierał członków swojej familii, były przeważnie powroty do domu, to jednak w jego przypadku kontekst erotyczny nie byłby wcale zaskakujący. Nazwisko tego polityka wypłynęło bowiem przy okazji ujawnienia podkarpackiej seksafery, gdy w mediach pojawiły się informacje, że podobno były agent CBA „wszedł w posiadanie nagrania wideo, na którym »marszałek Kuchciński obcuje płciowo z nieletnią prostytutką pochodzenia ukraińskiego«”. Dygnitarz wtedy przekonywał, że posądzanie go o rozpustę „to element walki politycznej”, bo jego zdaniem „chodziło nie tylko o uderzenie w konkretną osobę, lecz także o osłabienie prestiżu instytucji”[1]. Być może tak było, jak twierdzi marszałek. Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że coś tu śmierdzi, ponieważ po ujawnieniu tej skandalicznej sprawy zaczęto ją energicznie „zamiatać pod dywan”. Niedyskretnego agenta wywalono z pracy na „zbity pysk” i poddano obróbce przez organy ścigania, a media zastraszono składanymi do prokuratury doniesieniami i pozwami z żądaniem zadośćuczynienia za to, że dopuściły się „znieważenia funkcjonariusza publicznego”. Na dodatek koronny dowód w sprawie, czyli płyta z nagraniem erotycznych igraszek, zniknęła w nieznanych okolicznościach z sejfu CBA, a ważny świadek, który w śledztwie mógł udzielić cennych informacji, popełnił „samobójstwo” w więziennej celi[2]. No, ale wróćmy do podniebnych wojaży marszałka, bo seksafera jest już dość dobrze opisana, a poza tym, jak mówią śledczy – „sprawa jest rozwojowa” i zobaczymy, dokąd nas jeszcze doprowadzi…

W kwestii szybowania w obłokach „pana marszałka kochanego” praktycznie codziennie wychodzą na jaw nowe fakty. Najpierw miały to być „jedynie” 23 potwierdzone przez Kancelarię Sejmu przeloty z rodziną, a niedawno dowiedzieliśmy się, że Kuchciński w kilkanaście miesięcy odbył ponad 100 lotów wojskowymi statkami powietrznymi. Korzystał bowiem nie tylko z ulubionego i luksusowego odrzutowca Gulfstream G550, ale także z transportowej CASY i śmigłowca Sokół. Obecnie trwa sprawdzanie w ilu z tych lotów towarzyszyli mu członkowie rodziny, chociaż już dziś wiadomo, że były też takie przypadki, gdy bliscy marszałka latali bez niego na pokładzie. Najczęstsza trasa marszałkowskich lotów wiodła z Warszawy do Rzeszowa i z powrotem. Bywały miesiące, że Kuchciński korzystał z transportu lotniczego co 2–3 dni, a przelot odrzutowcem Gulfstream na tej trasie trwa 45 minut. Koszt takiego lotu kształtuje się na poziomie około 25 tys. zł za godzinę. Dodatkowo podróż drugiej osoby w państwie ma status HEAD, co oznacza, że w gotowości musi być drugi środek transportu oraz zabezpieczający ją funkcjonariusze SOP, którzy chronią marszałka przez całą dobę. Wszystko to powoduje, że całkowity koszt jego podróży do domu przekraczał jednorazowo nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Pomnażając to przez liczbę lotów otrzymamy kwotę idącą w miliony. No cóż, można rzec, że „pan marszałek kochany” nie jest tani w utrzymaniu, a „dobra zmiana” obiecywała przecież oszczędne gospodarowanie publicznym groszem… Co prawda, po ujawnieniu tej skandalicznej sprawy, Kuchciński przekazał na cele charytatywne 15 tys. zł za przeloty jego rodziny, ale jest to jedynie równowartość średniej ceny biletów LOT na tej trasie, którą ustalono na 650 zł. A poza tym należy zapytać: dlaczego nie zwrócił tych pieniędzy bezpośrednio do budżetu państwa, który pokrywał koszty jego podniebnych eskapad?

Marszałek Kuchciński, inaczej niż w sprawie seksafery, długo milczał jak zaklęty na temat użytkowania przez siebie floty samolotów rządowych, co może być w pewnym stopniu zrozumiałe, ponieważ, w przypadku ewentualnego potwierdzenia się jego udziału w skandalu obyczajowym, ryzykował dramatem rodzinnym. Dlatego oburzony oskarżeniami medialnymi unosił się gniewem i groził surowymi konsekwencjami. Tym razem długo trzymał język za zębami, bo najwidoczniej zdał sobie sprawę, że mocno przegiął, a rodzina z tego powodu nie powie mu przecież złego słowa, bowiem sama korzystała z przywilejów „przysługujących” marszałkowi. W końcu jednak „nadejszła wiekopomna chwila” i Kuchciński wystąpił na zorganizowanej w Sejmie konferencji prasowej, gdzie odczytał oświadczenie, w którym zaserwował nam litanię mętnych tłumaczeń, jednocześnie zasłaniając się przepisami prawa dotyczącymi organizacji lotów dla VIP-ów[3]. Dobrze podsumował to „niezwykłe” wydarzenie Łukasz Warzecha, który ocenił, że wystąpienie to było „charakterystyczne dla marszałka, nie było żadnego dialogu z mediami, żadnego czasu na pytania. Była komunikacja w jedną stronę, prowadzona sztywnym, urzędniczym językiem. […] Kuchciński stwierdził, że duża liczba jego służbowych lotów wiązała się z przyjętym modelem sprawowania funkcji. Naprawdę? A czymże ten model różnił się od poprzednich? Kuchciński twierdzi, że dużo podróżował, bo konsultował politykę władzy z obywatelami. To już jawna kpina”. Zdaniem tego publicysty ze „spotkaniami z ludźmi” można kojarzyć innych polityków z obozu władzy, „ale nie sztywnego jak po połknięciu kija, źle się czującego w swojej funkcji Kuchcińskiego. Jeżeli pojawiał się gdzieś jako marszałek Sejmu, to równie dobrze zamiast niego można by tam zawieźć tekturową atrapę”. Jego oświadczenie można ostatecznie sprowadzić do następującej konkluzji: „Może i coś tam zrobiłem źle, niektórzy się oburzyli – no dobra, przepraszam. Ale wolno mi było, prawa nie złamałem, a w ogóle to jestem bardzo zajęty. Zresztą coś tam wpłaciłem, a teraz tu się zgina dziób pingwina”[4]. 

W całej tej sprawie zachowanie Kuchcińskiego nacechowane jest wyraźną pogardą wobec Polaków, którzy doświadczają po raz kolejny jego buty i arogancji, rzucił nam bowiem na odczepnego byle ochłap, być może myśląc sobie: „Trzeba mieć ambicję. Niech sobie ciemny lud nie myśli, że ma do czynienia z frajerem”. I pomimo tego, że narobił PiS-owi sporych kłopotów wizerunkowych, uderzając w rzekomy „gen partii: wiarygodność i pokorę”, to nie okazał żadnej skruchy, a na dodatek znalazł obrońców w szeregach swojego ugrupowania. Ryszard Terlecki stwierdził bowiem: – „Nie widzę potrzeby, by marszałek Sejmu Marek Kuchciński zwracał pieniądze za loty. […] Ja bym nie zwracał”. Dodał także: – „Nie przesadzajmy, nie wariujmy, samolot i tak leci z marszałkiem, więc czy zabiera posła, czy dziennikarza, czy syna, to myślę, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego”[5]. No właśnie, jak przecież celnie zauważył jeden z naszych filmowych bohaterów: „Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać”. Bo jak wiadomo: „Piękny jest nasz kraj z lotu ptaka! Życie jest piękne! Niestety, trzeba umieć z niego korzystać!”. Dlatego prawdopodobnie marszałek Kuchciński nie mógł sobie odmówić tej niewątpliwej przyjemności…

Film Wniebowzięci jest refleksyjną opowieścią o dwóch prostaczkach, którzy, wygrywając w totolotka większą kwotę pieniędzy, postanowili spełnić swoje marzenie o podróży samolotem. Ktoś kiedyś powiedział, że latanie jest jak narkotyk i równie mocno uzależnia, więc nie ma w tym nic dziwnego, że wciągnęło również Arkaszkę i Lutka, którzy całą wygraną przelatali w przestworzach. W ten sposób wygrane pieniądze pozwoliły im stać się na moment kimś innym, niż byli na co dzień. Ostatecznie jednak okazało się, że spełnione marzenie nie uczyniło ich szczęśliwszymi. Musieli też powrócić do swojego dotychczasowego życia, biednego i pozbawionego większych ekscytacji. Ale jest coś, co wyraźnie i na korzyść odróżnia naszych filmowych bohaterów od marszałka Kuchcińskiego, mianowicie to, że swoje pasje realizowali za własne pieniądze, a nie na koszt współobywateli. No cóż, widocznie mieli inny sznyt i na pewno nie był on dziadowski…

Łukasz Warzecha napisał niedawno, że: „Jeśli nawet marszałek Kuchciński, latając wspólnie z rodziną rządową maszyną, nie złamał przepisów, to na pewno postąpił nieetycznie. Niesprawiedliwie byłoby jednak obarczać go całkowitą winą. Kuchciński po prostu dostosował się do patologicznego systemu, który trwa w Polsce od lat i z którego korzystali wszyscy do tej pory. […] Kuchciński nie pomyślał, że robi coś nieetycznego, bo zawsze wszyscy tak robili i nikt się nie czepiał”[6]. O ile można się zgodzić z twierdzeniem Warzechy, że w zakresie wykorzystywania przez polityków wszelkich udogodnień, które stwarza państwo i jego zaplecze logistyczne, mamy do czynienia z poważną patologią, to dość łagodne obejście się przez niego z marszałkiem, który przecież powinien świecić dobrym przykładem, jest zastanawiające. To prawda, że w PRL-u było jeszcze gorzej, tylko ludzie o tym niewiele wiedzieli i że premier Tusk, pomimo ciągłego zapewniania o prowadzeniu „polityki skromności”, rzadko korzystał z rejsowych samolotów i latał jak szalony rządowymi maszynami do Gdańska. Prawdą jest również to, że dotychczas większość polityków, niezależnie od przynależności partyjnej, uznawała rządowe samoloty, ale także samochody, za swoją prywatną własność, a przydzielonych im kierowców i ochroniarzy nierzadko traktowano jak „chłopców na posyłki”. Ale w żaden sposób nie może to usprawiedliwiać ani marszałka Kuchcińskiego, ani partii rządzącej, która doszła do władzy pod hasłami sanacji moralnej polskiej polityki i eliminacji patologii z życia publicznego. A co wyszło z tych obietnic? To akurat pokazał skandal z „wniebowziętym” marszałkiem i wiele innych przykładów zachłanności polityków z obozu rządzącego. Czteroletnia kadencja dobiega końca, a PiS nie podjął nawet próby naprawienia patologicznego sytemu, tylko podobnie do Kuchcińskiego „dostosował się” do niego i zajął miejsce przy korycie po upadłej koalicji PO-PSL. Oburzającym jest także sposób „gaszenia pożarów” przez prezesa Kaczyńskiego, który najpierw „nie dostrzega” patologicznych zachowań swoich kompanów, a następnie przywołuje ich do porządku, ale wtedy dopiero, gdy wybucha skandal. Tak było w przypadku premii rządowych i ten sam scenariusz zastosowano w sprawie podniebnych wybryków Kuchcińskiego. A co by było, gdyby one nie wyszły na jaw? Zapewne nic, bo przecież trzeba dbać o swoich, zwłaszcza o tych, którzy wraz z prezesem PiS należą do grupy trzymającej władzę w Polsce (Morawiecki, Duda, Kuchciński, Karczewski) i mogą narobić Kaczyńskiemu niemało problemów, gdyby zechciał ich pociągnąć do odpowiedzialności. Dlatego jest mało prawdopodobne, żeby „partia-matka” przed jesiennymi wyborami odwróciła się od „wiernego ogrodnika” i postąpiła z nim tak, jak z „bohaterami” afery madryckiej, których zgubiło podobne zamiłowanie do lotniczych podróży na koszt podatnika.

Warzecha słusznie zauważa, że: „Polska klasa polityczna nigdy nie nabrała prawdziwego szacunku do publicznych pieniędzy”. Jednak nie mogę się z nim zgodzić, gdy stwierdza, że: „Korzystanie z fruktów władzy bez należytego umiaru wynika między innymi z zachwiania proporcji między tym, ile politycy zarabiają i tym, co im przysługuje w formie »świadczeń w naturze«”. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że politycy, szczególnie z układu rządzącego, wykorzystują każdą okazję, aby załatwić sobie lukratywne synekury w spółkach skarbu państwa, a swoje rodziny obsadzają na ciepłych i dobrze opłacanych posadkach. W Polsce kwitnie nepotyzm i zachłanność na wszystkich szczeblach władzy, a politycy w porównaniu do większości obywateli zarabiają całkiem dobrze. Poza tym jakość ich pracy w żaden sposób nie kwalifikuje ich do tego, aby mogli za nią otrzymywać większe wynagrodzenie, bo wiadomo, że „jaka praca, taka płaca”. Jerzy Urban, zwany też czerwonym Goebbelsem, powiedział kiedyś, że „rząd się sam wyżywi” i jak widać po latach sprawdziło się jego „proroctwo”, bo gdy nawet zmniejszą się wpływy z podatków, to władze mogą zaciągnąć na nasze konto pożyczki, z których pokryją koszty luksusowego życia dygnitarzy państwowych. Dlatego, w celu uzdrowienia życia publicznego w Polsce, zamiast dopieszczania elit rządzących, należy zadbać o ich lepszą jakość. Jednocześnie trzeba wprowadzić konieczne zmiany systemowe wymuszające na politykach uczciwe gospodarowanie środkami publicznymi, bo „szanowanie publicznych pieniędzy to nie dziadowanie”, tylko moralne zobowiązanie wobec Polaków, które przejawia się odpowiednią dbałością o dobro wspólne.

Uważam też, że rację miał Krzysztof Kawalec, gdy pisał, że: „Tym, co przydałoby się zaszczepić w większej mierze współczesnej klasie politycznej, wydaje się charakterystyczna dla zarówno Dmowskiego, jak i Piłsudskiego skłonność do traktowania aktywności politycznej w kategoriach społecznej służby, a nie dobrze opłacanej profesji. W realiach kraju niezbyt zamożnego oznaczałoby to nie tylko zmniejszenie kosztów funkcjonowania aparatu państwowego, ale przede wszystkim zmianę atmosfery”[7]. Jak zaś Roman Dmowski pojmował istotę służby publicznej, niech zaświadczą wspomnienia Marii Niklewiczowej, która napisała, że: „Kiedy pan Roman był ministrem, używał samochodu tylko do jazd urzędowych. Jedynie w wyjątkowych przypadkach jeździł nim prywatnie, i to kupując benzynę”. Ponieważ uważał, że: „Samochód dany jest urzędnikowi pełniącemu służbę państwową po to, by oszczędzić czasu, a nie po to, aby jego rodzina załatwiała wizyty czy sprawunki!”[8].

Dlatego nie znajduję żadnych słów usprawiedliwienia dla marszałka Kuchcińskiego i jemu podobnych prominentów, którzy co prawda pozują na mężów stanu, ale faktycznie nigdy nimi nie byli i zapewne nigdy nie będą. Oni są jedynie pasibrzuchami tuczącymi się na publicznym groszu i bufonami strojącymi poważne miny, jakby naprawdę wierzyli w to, że spełniają jakąś szczególną misję dziejową, gdy faktycznie są jedynie najzwyklejszymi „producentami kału”, których za cesarzem Napoleonem można określić mianem „gówna w jedwabnych pończochach”. Może to będzie odebrane jako naiwność z mojej strony, ale wierzę w to, że marszałek Kuchciński nie zostanie już długo „wniebowziętym”, a za swoje sprawki trafi w końcu do politycznego piekła, gdzie „opozycyjne diabły” rozpalają już ogień pod kotłem ze smołą. I może w ten sposób utoruje on drogę do wiecznego potępienia dla wszystkich tych, którzy wyciągają swoje brudne łapy po pieniądze podatników…

Wojciech Podjacki

 

[1] https://www.pap.pl/aktualnosci/news%2C437185%2Ckuchcinski-o-doniesieniach-nie-nie-ma-w-tym-ziarna-prawdy.html

[2] https://wiadomosci.wp.pl/dawid-kostecki-nie-zyje-w-przeszlosci-opisywal-uklad-korupcyjny-na-podkarpaciu-6409534018725505a

[3] https://www.tvp.info/43808691/oswiadczenie-marszalka-sejmu-marka-kuchcinskiego

[4] https://opinie.wp.pl/warzecha-oswiadczenie-kuchcinskiego-to-przemyslane-zagranie-opinia-6410293485639297a

[5] https://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/terlecki-zaluje-ze-nie-lecialem-z-marszalkiem-mialbym-co-opowiadac,955963.html

[6] https://opinie.wp.pl/lukasz-warzecha-kuchcinski-nie-pomyslal-ze-robi-zle-bo-robili-tak-wszyscy-i-nikt-sie-nie-czepial-opinia-6408568551188609a

[7] K. Kawalec, Roman Dmowski – różne wymiary legendy, „Niepodległość i Pamięć” nr 21, 2005, s. 146.

[8] M. Niklewiczowa, Pan Roman. Wspomnienia o Romanie Dmowskim, Warszawa 2001, s. 148.