„A więc wojna! Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym: walka aż do zwycięstwa!”. Takim komunikatem, wygłoszonym wczesnym rankiem 1 września 1939 roku, Józef Małgorzewski – spiker Polskiego Radia, poinformował nasze społeczeństwo o napaści Niemiec na Rzeczpospolitą i zaapelował o pełną mobilizację dla odparcia agresji.
Ktoś może zadać pytanie: Dlaczego zacytowałem te historyczne słowa skoro żaden zewnętrzny wróg nie napadł na nasz kraj? I niejednemu może się to wydawać przesadą, aby w odniesieniu do obecnej sytuacji w Polsce używać tego typu porównań. Ale jeśli się nieco głębiej zastanowimy, to możemy dojść do wniosku, że jednak jest coś na rzeczy oraz że istotnie staliśmy się celem zmasowanego ataku. Tyle tylko, że zamiast zewnętrznego najeźdźcy uderzył w nas wewnętrzny wróg, szczodrze subsydiowany i wspierany przez zagraniczne czynniki. Poza tym, w niezwykle wulgarny sposób, stan wojny obwieścili Polakom lewicowi demagodzy z sejmowej trybuny i plugawe ulicznice awanturujące się w przestrzeni publicznej naszych miast. O tym, że sytuacja jest poważna świadczyć mogą również słowa Jarosława Kaczyńskiego, który 27 października 2020 roku wygłosił specjalne przemówienie odnoszące się wprost do tych skandalicznych ekscesów. Prezes PiS na tę okoliczność wpiął sobie w klapę marynarki emblemat „Polski Walczącej”, co miało wywołać odpowiednie skojarzenia wśród jego zwolenników. Przemówienie Kaczyńskiego, oprócz wyjaśnienia kwestii prawnych związanych z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji eugenicznej, było potępieniem ataków na kościoły dokonywanych przez lewackie bojówki. Było też wezwaniem do obrony, ponieważ jego zdaniem: „Ten atak, jest atakiem, który ma zniszczyć Polskę, ma doprowadzić do triumfu sił, których władza w gruncie rzeczy zakończy historię Narodu Polskiego, tak jak dotąd go żeśmy postrzegali”. Zaapelował więc do członków i sympatyków partii rządzącej o aktywne włączenie się w obronę świątyń profanowanych przez współczesnych bolszewików, które do tej pory były ochraniane jedynie przez spontanicznie organizujące się zastępy patriotów i zbulwersowanych parafian. Zwrócił się również do organów porządku publicznego o porzucenie biernej postawy i zdecydowane reagowanie na przypadki łamania prawa przez lewackich hunwejbinów, dopuszczających się czynów na jakie nie poważyli się nawet komuniści w czasach PRL-u. Przemówienie zakończył zaś stwierdzeniem: „Brońmy Polski, brońmy patriotyzmu i wykażmy tutaj zdecydowanie i odwagę. Tylko wtedy można tę wprost wypowiedzianą przez naszych przeciwników wojnę wygrać”.
Czy istotnie zagrożenie jest aż tak poważne, jak maluje to obóz rządzący? Czy mamy już do czynienia z lewacką rewolucją? Co prawda, rozwydrzone małolaty wrzeszczą: „Wyp…dalać! Idziemy po was!”. Ale w Poznaniu wystarczyła bardzo wstrzemięźliwa reakcja grupy kibiców pilnującej kościoła, aby awanturnicy salwowali się paniczną ucieczką i wezwali na pomoc policję, którą chwilę wcześniej bez ograniczeń lżyli i opluwali. Paranoja i groteska, ale tak właśnie wygląda bunt nowego proletariatu, składającego się w przeważającej mierze ze zmanipulowanych młodych dziewuch, niewiele wiedzących o dorosłym życiu, bo najczęściej będących jeszcze na utrzymaniu swoich rodziców. Przewodzą im wichrzycielki – agresywne feministki, nierzadko zatrudnione w instytucjach samorządowych lub na uniwersytetach, a szczują ich i zachęcają do burd lewicowi politykierzy, którzy na tych zamieszkach zbijają polityczny kapitał. Nie jest też dziełem przypadku, że największe natężenie ulicznych awantur miało miejsce w tych miastach, gdzie rządzą przedstawiciele formacji lewicowych lub liberalnych. Protesty te przypominają sceny z rewolucji seksualnej lat 60-tych ubiegłego wieku, która przetoczyła się przez zachodnie kraje. I to w tamtych wydarzeniach oraz w neomarksistowskiej ideologii należy się doszukiwać inspiracji dla obecnego buntu. Tym bardziej, że przewodnim motywem tych paroksyzmów wściekłości jest apoteoza żeńskich genitaliów i narządów rozrodczych, dokonywana w sposób niezwykle wulgarny, oraz propagowanie niczym nieskrępowanej kopulacji. A jeśli do tego dodamy bezwzględny i konsekwentny atak na pozostałości patriarchatu w naszym życiu społecznym, to możemy dostrzec wyraźne zarysy (anty)koncepcji zrodzonej w zaczadzonych mózgach lewicowych pseudoelit. Przypomina to sceny z filmu Juliusza Machulskiego – „Seksmisja” z 1983 roku, w którym nakreślił on „proroczą” wizję totalitarnego matriarchatu, a nawet świata bez mężczyzn, zdominowanego i rządzonego przez kobiety, które jakoś (lepiej lub gorzej) radzą sobie z seksualnym popędem, tłumionym przymusowo aplikowaną farmakologią i przekierowaniem aktywności życiowej na pęd do robienia kariery. Skąd my to znamy? Oczywiście z autopsji i z chorych rojeń lewicowych aktywistek, które w myśl sloganu, głoszącego, że: „Liga broni, liga radzi, liga nigdy was nie zdradzi” – wyprowadzają na ulice otumanione małolaty, żeby pod przewodnictwem Marty Lempart – lesbijki i wojującej feministki – „posprzątać burdel po PiS” i zaprowadzić nowy „ład” w naszym życiu społecznym.
Całą retorykę tzw. Strajku Kobiet można by sprowadzić do jednego hasła: Samiec twój wróg! No i rzecz jasna do hitu lempartowych wybryków, a więc do prymitywnego i wulgarnego – wyp…dalać! Przekaz werbalny płynący z ich strony ma więcej wspólnego ze sposobem komunikowania się meneli niż z zasadami debaty publicznej obowiązującej w cywilizowanym świecie. Nic więc dziwnego, że demonstrantki spotykają się z podobną reakcją zszokowanych ich zachowaniem obywateli, którym trudno pojąć i zaakceptować to niezwykłe natężenie chamstwa, połączonego nierzadko z wandalizmem. Poza tym, jakby się zastanowić, to można dojść do przekonania, że ta cała chryja nie ma racjonalnych podstaw, ponieważ faktycznie żyjemy w czasach mocno sfeminizowanych i raczej powinniśmy ubolewać nad upadkiem etosu męskości, bo niestety mamy do czynienia z niepokojącym zjawiskiem zniewieścienia mężczyzn, którzy coraz bardziej ulegają dyktaturze wściekłych bab. Zjawisko to doskonale odmalowała w swojej piosence Danuta Rinn, która już w latach 70-tych ubiegłego wieku zadawała niezwykle aktualne w naszych czasach pytania: „Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy. Mmmm, orły, sokoły, herosy!? Gdzie ci mężczyźni na miarę czasów. Gdzie te chłopy!?”. No właśnie, gdzie…? I w tym chyba tkwi sedno sprawy, co można skwitować dowcipną uwagą Maksa Paradysa, bohatera „Seksmisji”, który, postawiony przed kobiecym trybunałem, wykrzyczał: „Sfiksowałyście boście chłopa dawno nie miały! Chłopa wam trzeba!”. No tak, ale biorąc pod uwagę niewielkie walory umysłowe i estetyczne oraz paskudny charakter cechujący przedstawicielki tej feministycznej hołoty, to jest wątpliwym, aby taka potwora jak Lempart znalazła swojego amatora. W tym kontekście wręcz piramidalnie głupio wybrzmiały pretensje feministek do Anji Rubik, która zrobiła sobie nagą sesję z błyskawicami i flarą do grudniowego „Vogue Polska”, wyrażając w ten sposób poparcie dla Strajku Kobiet. Jedna z jego liderek, Karolina Micuła, stwierdziła, że: „Jeśli wielkie magazyny i mainstreamowe media wciąż będą obracać się wyłącznie w ukutych przez patriarchat wzorcach (…) to nie jest rewolucja. (…) Dlaczego „Vogue Polska” nie ma szacunku do naszej rewolucji? Dlaczego boi się wziąć na okładkę Martę Lempart, skoro w środku to z nią znajduje się wywiad? (…) Dlaczego duże pisma boją się kobiety o nienormatywnej urodzie, która w dodatku lubi siebie i w pełni akceptuje?”. „Toż to szok!” – jakby to skomentował klasyk, bo taka okładka mogłaby skuteczniej wywoływać impotencję u mężczyzn, niż wszystkie razem wzięte problemy życiowe dotykające naszą populację… Dlatego wydaje mi się, że na podsumowanie tej całej hucpy bardziej adekwatnym będzie inne hasło, będące parafrazą sloganu propagandowego z czasów stalinowskich: Lemparcice na traktory! I nie ma się co obrażać, w końcu mamy równouprawnienie, a jak wiadomo praca uszlachetnia, szczególnie, gdy jest pożyteczna społecznie.
Geneza feministycznego buntu
W niniejszym tekście nie zamierzam się zagłębiać w dywagacje natury ideologicznej czy światopoglądowej, ponieważ takich rozważań jest aż nadto w debacie publicznej, chcę natomiast poświęcić nieco uwagi tzw. kuchni politycznej i osobnikom odpowiedzialnym za upichcenie tego niestrawnego bigosu, który od wielu tygodni serwują nam różni politykierzy i pismacy… Na początek zajmijmy się więc lewą stroną politycznej barykady, czyli tzw. Strajkiem Kobiet. Kto tak naprawdę stoi za tą akcją? Nie ulega wątpliwości, że jest to kontynuacja działań zainicjowanych jeszcze w 2016 roku przez Partię Razem, SLD i parę innych lewackich organizacji, które chciały zmobilizować ulicę do poparcia projektu ustawy o liberalizacji prawa aborcyjnego. Organizowane wtedy czarne marsze smutnych kobiet, demonstrujących z charakterystycznymi wieszakami w dłoni, przerodziły się w Ogólnopolski Strajk Kobiet, nad którym przejęła kontrolę Marta Lempart, wspierana przez masowo produkowane na uniwersytetach lewicowe aktywistki. W tamtym czasie parlamentarna ofensywa lewactwa, jak również uliczny sabat czarownic, zakończyły się klęską i można się było spodziewać, że opinia publiczna na dłuższy czas będzie miała spokój w tej materii. Jednak pod wpływem narastających kłopotów w obozie władzy, Jarosław Kaczyński postanowił ponownie otworzyć tę „puszkę Pandory”, aby „ciemny lud” pod presją nowych nieszczęść odwrócił swój wzrok od jego nieudolności w rządzeniu państwem. Ta cyniczna zagrywka powiodła się znakomicie i na ulice naszych miast wypełzło wszelkiego rodzaju plugastwo, zatruwając życie publiczne jadem nienawiści…
Uliczne awantury feministek są kolejną odsłoną walki z obozem rządzącym. Dotychczas nie udało się obalić władzy brukselskim komisarzom, kijowskim obrońcom demokracji, sekielskim antyklerykałom, sierotom po PRL-u i tęczowym biedronitom, to teraz z braku innych pomysłów do akcji weszły wojujące aborcjonistki. Dla „totalnej” opozycji każdy pretekst jest dobry, aby siać anarchię i zgorszenie, bo według ich mylnych kalkulacji, takie uliczne ekscesy powinny obalić rząd i utorować im drogę do władzy. Jednym marzy się lewicowa dyktatura, która przeora naszą polską glebę tak głęboko, aż zmieni się świadomość i preferencje Polaków, na wzór i podobieństwo „postępowych” społeczeństw zachodnich. Innym zaś przyświecają bardziej prozaiczne motywy, po prostu chcą się ponownie dorwać do państwowego koryta. Ale jest coś co łączy tych siewców moralnego gnoju, to jest nienawiść do wszystkiego co jest esencją polskości, bo podobnie do swojego brukselskiego patrona, Donalda Tuska, uważają, że „polskość to nienormalność”. Takie jest właśnie wyznanie wiary współczesnych proletariuszy, którzy, w myśl nauk Karola Marksa, „Ojczyzny nie mają”, tylko stanowią część światowego proletariatu, dążącego do „obalenia przemocą całego dotychczasowego ustroju społecznego”. Obecnie ten nowy proletariat nie rekrutuje się już z fabrycznych robotników, bo większość fabryk przeniosła się na Daleki Wschód, a poza tym podniósł się poziom świadomości społecznej i coraz trudniej jest głosicielom rewolucji żerować na ludzkiej ciemnocie. Dlatego w dzisiejszych czasach proletariuszy rekrutuje się z pseudointeligenckiego getta, z anarchistycznych komun i narkomańskich squatów, ze środowisk sodomickich i komunistycznego ubekistanu, ale także coraz częściej spośród rozwydrzonej i zdeprawowanej młodzieży, która, z braku odpowiednich celów życiowych, szuka możliwości wyżycia się i dania upustu swoim frustracjom, a to prowadzi ją wprost w objęcia współczesnych apostołów „postępu”. Jednym słowem mamy do czynienia z obrzydliwym i cynicznym wykorzystaniem ludzi zmanipulowanych i zagubionych do realizacji niecnych i skrzętnie przed nimi ukrywanych celów.
Jaki cel i plan mieli wywrotowcy? Cel już wskazałem, czyli destabilizacja państwa i zdobycie władzy, co jasno sprecyzowały liderki Strajku Kobiet domagające się natychmiastowej dymisji rządu! Wiele wskazuje na to, że Lempart wcale nie miała ochoty na jakiekolwiek negocjacje i od samego początku dążyła do eskalacji protestów, które miały doprowadzić do upadku gabinetu Morawieckiego, bo wtedy „konieczny byłby rząd techniczny”. W takiej sytuacji, jej zdaniem, następnym krokiem „powinny być wybory, w których wybierzemy sobie Sejm, który będzie głosował tak, jak życzą sobie ludzie [zapewne miała na myśli feministki – W.P], a nie tak, jak życzą sobie liderzy partyjni czy Kościół. Temu ma służyć Rada Konsultacyjna, żeby już nigdy nie było tak, jak było”… Plan tej rebelii był zaś taki, aby pod pretekstem sprzeciwu wobec zaostrzenia prawa aborcyjnego wyprowadzić na ulicę jak największą liczbę ludzi i wszcząć awantury, które mogłyby się przerodzić w coś poważniejszego, zwłaszcza, gdyby doszło do rozlewu krwi. Według cwanego założenia taranem tej rewolty miały być otumanione kobiety, bo zakładano, że organy porządkowe będą wobec nich bardziej wstrzemięźliwie stosować środki przymusu bezpośredniego, co na początku rzeczywiście miało miejsce. Kalkulowano też, że obrazy kobiet bitych przez policję, masowo rozpowszechniane w sprzyjających buntowi mediach i internecie, wzburzą bierną część społeczeństwa i zapewnią większą sympatię dla awanturujących się ulicznic. Inicjatorom buntu mogło się z początku wydawać, że wszystko rozwija się po ich myśli, bowiem społeczeństwo umęczone pandemią, sfrustrowane kolejnymi obostrzeniami i zmagające się z narastającym kryzysem, wyczerpało już swoją cierpliwość, czego dowodem były coraz częstsze protesty różnych środowisk. Dlatego skorzystano z dogodnego pretekstu, jakim był wyrok Trybunału Konstytucyjnego i wyprowadzono bojowniczki na ulice, które z hasłem: „Moja macica, moja sprawa!” – ruszyły obalać znienawidzony reżim. Na tę okoliczność zostały nawet specjalnie ubojowione, ponieważ charakterystyczne wieszaki zamieniono im na błyskawicę, przypominającą runiczne symbole używane przez hitlerowską SS. Początek protestów wydawał się udany, bowiem frekwencja na manifestacjach zaskoczyła nawet samych organizatorów, a emocje podgrzewała histeryczna kampania medialna. Szerokim strumieniem płynęły pieniądze, z samej tylko zrzutki internetowej uzyskano około 1,5 mln zł, a publiczne poparcie okazał im cały liberalno-lewicowy establishment. Liczono również na „efekt kuli śniegowej” i przyłączenie się do buntu innych środowisk protestujących przeciwko rządom PiS. Pomimo tego, że feministyczne protesty były od samego początku doskonale zorganizowane i skoordynowane, to starano się ten fakt ukryć, szerząc mit o ich spontanicznym i oddolnym charakterze, czemu miało sprzyjać ograniczone zaangażowanie polityków z głównych partii opozycyjnych. Buntownicy mieli więc w ręku wszystkie potrzebne atuty: pogarszające się nastroje społeczne, pogłębiający się kryzys, nieudolność rządu, duże środki finansowe i medialne wsparcie, bojowy aktyw i wściekłe tłumy. Jednak coś nie pykło i rewolucja nie wybuchła…
Klęska urojonej rewolucji
Dlaczego zamiary buntowników spaliły na panewce i nie udała im się zamierzona rewolta? Jedni będą się w tym doszukiwać boskiej interwencji, co od czasów „Cudu nad Wisłą” i pogromu bolszewików w 1920 roku jest u nas bardzo rozpowszechnioną tendencją. Inni zaś będą to przypisywać „geniuszowi” prezesa Kaczyńskiego, przez wielu jego zagorzałych czcicieli nazywanego nawet Naczelnikiem Państwa, co budzi jednoznaczne skojarzenia z osobą Pierwszego Marszałka. Ja jednak wolę te wydarzenia poddać chłodnemu osądowi i analizie wolnej od rozważań metafizycznych i abstrakcyjnych. Interesują mnie tylko niezbite fakty, a te pokazują nam, że główną przyczyną niewątpliwej klęski lewactwa, bo bunt ewidentnie wygasa i nawet Lempart przyznała, że wystąpiło już „zmęczenie materiału”, jest intelektualna słabość przywódców rebelii. Potwierdzeniem tego może być opinia wyrażona przez Pawła Wrońskiego, dziennikarza „Gazety Wyborczej”, który narzeka na to, że: „Opozycja ma ewidentny problem z przywództwem, ma kilku liderów partyjnych, ale nie ma pełnokrwistych liderów. Przywódcy opozycji ulicznej, jak Marta Lempart, od polityki gabinetowej się odcinają, zaś hasło »wyp…dalać« ma duży potencjał emocjonalny, ale niewielki polityczny”. Miałkość i bylejakość prowodyrów ulicznych zamieszek jest więc podstawowym czynnikiem autodestrukcyjnym, który doprowadził do kompromitacji Strajku Kobiet i w konsekwencji do załamania się tej feministycznej (anty)koncepcji.
Lewacy w nadmiernym podnieceniu źle rozpoznali i błędnie ocenili społeczne nastroje, bo pomimo tego, że większość narodu jest już zmęczona pandemią, kryzysem i rządami PiS-u, to jeszcze nie oznacza, że Polacy oczekują reaktywacji komuny, którą tak dobrze poznali w jej praktycznym działaniu. W przeciwieństwie do zachodnich społeczeństw niemających większego pojęcia o zbrodniczym charakterze dyktatury proletariatu. Można powiedzieć, że Polacy są zaszczepieni na komunizm i szukanie u nich poparcia dla kolejnych marksistowskich eksperymentów przypomina w efekcie syzyfową pracę. Potwierdzeniem tego jest utrzymująca się od wielu lat niepopularność lewicowych partii, które nie potrafią uzyskać jakiegoś znaczącego sukcesu wyborczego. I nie zmienią tego żenujące piruety wykonywane przez czerwony tercet egzotyczny (Czarzasty, Zandberg i Biedroń), bo do wywołania prawdziwego buntu potrzeba przede wszystkim zapalnego podłoża społecznego, przysłowiowej beczki prochu, którą spiskowcy mogliby podpalić i rozniecić w ten sposób płomień rewolucji. Wszystkie dotychczasowe rewolucje miały podłoże socjalne i wynikały z nędzy i frustracji najniższych warstw społecznych. Czasami przyłączało się zrewoltowane żołdactwo, ale nigdy nie udało się wyprowadzić na ulicę ludzi sytych i rozleniwionych wygodnym życiem. Brud, smród i ubóstwo, połączone organicznie z umysłową ciemnotą, są najlepszym paliwem napędzającym piekielną machinę rewolucji. W Polsce na dzień dzisiejszy takiego podłoża nie ma i nawet robotnicze bunty w czasach PRL-u miały swoją przyczynę w pogarszających się warunkach bytowych. Mam też duże wątpliwości co do tego, czy utuczonym na państwowym wikcie lewicowym „rewolucjonistom”, zasiadającym w sejmowych ławach, udałoby się wywołać rewolucję w fawelach – brazylijskich dzielnicach nędzy, gdzie przecież istnieją wręcz idealne warunki do wybuchu buntu. Dzisiejsza lewica jest kompletnie oderwana od życia i nie rozumie problemów nurtujących zwykłych ludzi, bo zbyt mocno pogrążyła się w hedonizmie, sodomii i oparach absurdalnych koncepcji, tworzonych przez pseudointelektualnych doktrynerów, którzy tak naprawdę gardzą ludźmi pracy, bo już od dawna czują się częścią elity całkowicie wyalienowanej ze społeczeństwa.
Kto dzisiaj w Polsce miałby spełnić rolę francuskich sankiulotów szturmujących mury Bastylii, czy czerwonych marynarzy zdobywających Pałac Zimowy? Julcie i Oskarki histerycznie wrzeszczące na ulicach naszych miast? To żenujące towarzystwo nie ma żadnych szans na obalenie władzy PiS-u, a poza tym nie chodzi im wcale o zmianę wygodnego dla nich systemu, im chodzi wyłącznie o bardziej korzystny dla nich podział dóbr i przyzwolenie na niemoralne prowadzenie się. Nie przyłączą się do nich górnicy, bo chcą im zamknąć kopalnie, ani rolnicy, bo chcą im zlikwidować hodowlę zwierząt, ani przedsiębiorcy, bo chcą ich wyżej opodatkować i nawet nie znajdą zrozumienia u przeciwników zaostrzania restrykcji epidemicznych i antyszczepionkowców, bo chcą nas wszystkich przymusowo zaszczepić i karać za brak maseczek. Nie wspominając już o mięsożercach, tradycjonalistach, katolikach, patriotach i innych przedstawicielach realnego świata, bo nic ich nie łączy z miłośnikami wegańskiej diety, ateistami, kosmopolitami i nawiedzonymi ekologami, którzy na siłę chcą nam urządzać nasze życie. Tak naprawdę to nikt normalny się do nich nie przyłączy. Mają nawet problem z przeciągnięciem na swoją stronę lumpenproletariatu, bo socjal rozdaje rząd, a darmową zupę Kościół i samorządy. Cóż więc buntownicy mogą zaoferować „ciemnemu ludowi”? Poza zastępczymi tematami interesującymi jedynie marginalne środowiska nie mają nic atrakcyjnego do zaoferowania, a pustosłowie ich sloganów można w dobie internetu łatwo zweryfikować. Podobno najlepsze interesy robi się na ludzkiej biedzie i głupocie, lecz Polacy nie są aż tak biedni i aż tak głupi, żeby dać się wykołować lewakom. Dlatego najlepszą odpowiedzią na głoszone przez nich brednie będzie celna riposta Kazimierza Pawlaka z filmu „Kochaj albo rzuć”, który, zaczepiony na lotnisku w Chicago przez hipisa żebrzącego o wsparcie dla homoseksualistów i narkomanów, bez wahania odparł: „Niech głupszego od siebie poszuka”.
Wydaje się, że feministyczny bunt poprawnie zdiagnozował Marcin Makowski, który uznał, że przedstawione postulaty są „jak z Sejmu Dzieci i Młodzieży, skład – wiekowo i politycznie – niczym z reanimowanego Komitetu Obrony Demokracji, [a] powołana przez Strajk Kobiet Rada Konsultacyjna (…) wygląda jak autosabotaż”. Słusznie też zauważył, że: „Domagając się spełnienia kompletnej agendy lewicowej, z wypowiedzeniem konkordatu, legalną aborcją i pełnią praw dla osób LGBT, Strajk Kobiet (…) rozmija się z oczekiwaniami większości Polaków”. Chyba już nikt nie ma złudzeń, co do prawdziwego charakteru tych ulicznych ekscesów, ponieważ organizatorzy ujawnili swoje prawdziwe intencje i oblicze. Wbrew temu co głoszą ich rewolucja nie jest kobietą, lecz podobnie do rewolucji bolszewickiej w Rosji, czy trockistowskiej w Hiszpanii, ma wyraźną twarz lub raczej mordę żydobolszewika. Bo jeśli na czele tamtych rebelii stali Lenin i Trocki, wywodzący się spośród „narodu wybranego”, to obecnemu buntowi feministek przewodzi bardzo koszerna i szczerze bolszewicka Rada Konsultacyjna. Pomimo podejmowanych przez Martę Lempart dezinformacyjnych zabiegów, wiele wskazuje na to, że pochodzi ona z żydowskiej rodziny mocno zasłużonej na polu utrwalania władzy ludowej w czasach PRL-u, a dodatkowej pikanterii dodaje fakt, że jej familia wykazuje wielką „zaradność” w przedmiocie handlu nieruchomościami, przez co już niejednokrotnie wchodziła w konflikt z prawem. W skład Rady Komisarzy Ludowych Strajku Kobiet weszła też Monika Płatek – akademicka nauczycielka i lewicowa aktywistka, która „zasłynęła” wygłoszeniem tezy, jakoby „w związkach jednopłciowych rodziło się tyle samo dzieci, a często więcej niż w związkach różnopłciowych”. Należy do tego grona Michał Boni – polityk Platformy Obywatelskiej, tajny współpracownik SB i lustracyjny kłamca, a także Paweł Kasprzak – lider Obywateli PRL-u i zagorzały obrońca ubekistanu oraz Barbara Labuda – „kombatantka” z marca 1968 roku, która przeszła polityczną drogę od Unii Demokratycznej i Unii Wolności po Wiosnę Biedronia, i jak po latach sama wspominała, to nawet jej towarzysze z KOR-u uważali, że ona „ma odjazd, ma takie jedno odchylenie, takie zboczenie, ten feminizm”. Wystarczyło przywołać tylko kilka nazwisk składających się na kierownictwo Strajku Kobiet, aby dojść do wniosku, że tej inicjatywy nie można określić jako niezależnej i oddolnej, ponieważ jest ona kolejną cwaną próbą wykorzystania ludzkiej naiwności do załatwienia spraw, które nie mają nic wspólnego z obroną tzw. kompromisu aborcyjnego. I nie zmieni tego dokooptowanie niezbyt rozgarniętej Nadii Oleszczuk, biorącej niegdyś udział w obradach Sejmu Dzieci i Młodzieży, która z rozbrajającą szczerością przyznała, że znalazła się w głównym organie Strajku Kobiet, bo: „Można powiedzieć, że zostało odstąpione mi to miejsce. (…) Ze względu na to, że jestem młodą kobietą i że ja powinnam walczyć tutaj o swoje prawa”. Smaczku temu nieoczekiwanemu „awansowi” dodaje fakt, że zajęła ona miejsce swojego seksualnego partnera Jana Zygmuntowskiego, którym chwali się na Facebooku. Dlatego nie może dziwić, że z protestujących uchodzi para i że młodzi hunwejbini, których jedynie symbolicznie dopuszczono do głosu, poczuli się zmanipulowani i oszukani przez „dziadersów” – starych wyjadaczy politycznych, którzy nie tylko nie wyczuli społecznych nastrojów, ale wręcz tworzą „grupę rekonstrukcyjną III RP”. W tej sprawie oburzenie wyrazili również anarchiści z warszawskiego kolektywu „Syrena”, bowiem z wielkim niezadowoleniem przyjęli to, że w składzie Rady Konsultacyjnej zabrakło prostytutek…
Lempart buńczucznie oznajmiła, że ogłoszone przez nią postulaty są „ścieżką wyjścia z bagna”, lecz rację ma raczej Makowski, który uznał, że z tych „postulatów wyłania się obraz rewolucji społecznej, pisanej (…) nie przez ludzi, którzy chcą cokolwiek w Polsce zmienić, ale przez zradykalizowaną wersję Sejmu Dzieci i Młodzieży”. Bo czy można brać na poważnie bałamutne tezy głoszone przez aktywistki ze Strajku Kobiet, które same pogrążone są po uszy w moralnym szambie? I żeby nie być gołosłownym to wystarczy, że zacytuję ich liderkę, która w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, zapytana o stosunek do dzieci, odparła: „Nie mam instynktu. Potwornie mnie nudzą. Nie umiem z nimi rozmawiać, dopóki nie zaczną rozsądnie gadać. Byłyśmy [z partnerką – W.P.] niedawno na wakacjach w hotelu, gdzie nie przyjmuje się rodzin z dziećmi. Nikt nie biegał z lodami między leżakami, nikt nie wrzeszczał w basenie. Ludzie byli tak szczęśliwi, że jest cicho, że rozmawiali ze sobą szeptem i nie gadali przez telefon”. Na pytanie zaś: „Psy zamiast dzieci?”, odpowiedziała: „Możliwe, że trochę traktujemy je jak nasze córeczki”. Tak, tak…, to nic innego tylko obraz całkowitego upadku moralnego! I jeśli ktokolwiek szykuje „piekło dla kobiet”, to właśnie fanatyczne feministki, pozbawione jakichkolwiek wyższych uczuć i naturalnych instynktów macierzyńskich. Można także podejrzewać, że okazywana publicznie empatia dla zwierząt jest tylko piarowskim zabiegiem mającym uczłowieczyć ich wizerunek, bowiem, aby się o tym przekonać, wystarczy przypomnieć sobie haniebny czyn Joanny Scheuring-Wielgus, która oddała swoje dwa psy do schroniska, gdy tylko zaczęły jej przeszkadzać w urządzeniu się w nowym mieszkaniu. W tej sytuacji pewną nadzieję może budzić deklaracja Sylwii Spurek, która obwieściła światu na Twitterze, że nie zamierza się w ogóle rozmnażać i nie urodzi nam kolejnego lewaka…
Możliwe, że Lempart uwierzyła w słowa Magdaleny Środy, że ona „jest Wałęsą naszych czasów”, ale faktycznie nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością, bo skali jej buntu nie da się nijak porównać z festiwalem Solidarności, odmienny jest także kontekst społeczno-polityczny. Jak słusznie zauważył Piotr Duda: „Solidarność tworzyła się pod krzyżem, a obecne protesty atakują kościoły i księży”. Natomiast w zakresie prymitywizmu i głupoty Lempart pobiła na głowę legendarnego TW Bolka, bo, pomimo legitymowania się wyższym wykształceniem i posiadania „profesorskiego” zaplecza, okazała się zaskakująco odporna na wiedzę. Organizatorzy Strajku Kobiet w ogóle nie rozumieją narodowego charakteru Polaków, co nie powinno dziwić, bowiem dorastali jeszcze w czasach PRL-u, zanurzeni w toksycznych oparach marksizmu, który na wskroś przeniknął ich pseudointeligenckie getto. Poza tym cechuje ich zdumiewające i nieuprawnione poczucie wyższości oraz charakterystyczna dla wielu wykształciuchów pogarda dla „ciemnego ludu”, a wielką zajadłość w atakowaniu polskiego patriotyzmu i Kościoła katolickiego można w pewnym sensie wytłumaczyć ich szczerze bolszewicką formacją umysłową, wzmocnioną dodatkowo koszernym pochodzeniem. Stąd właśnie brak u nich jakichkolwiek skrupułów podczas profanowania miejsc kultu religijnego oraz pomników upamiętniających męczeństwo i bohaterstwo naszego narodu. Oni po prostu nie poczuwają się do jakichkolwiek związków z Narodem Polskim, oni nie chcą z nami żyć w symbiozie, oni chcą nas podbić i zapanować nad nami, a w konsekwencji bezlitośnie żerować na naszej krwawicy…
Buntownicy popełnili jednak wielki błąd nie doceniając przenikliwości Polaków, którzy, wbrew głoszonym fałszywym opiniom o polskiej naiwności i głupocie, nie dali się wywieść w pole i dobrze odczytali antypolski charakter szykowanej nam rewolucji. Wielu moich rodaków może niezbyt gorliwie spełnia religijne praktyki lub w ogóle przestało wierzyć w nadprzyrodzone byty. Nie zawsze też potrafią manifestować swój patriotyzm i przywiązanie do Ojczyzny, ale na profanowanie narodowych świętości nie będzie ich zgody. Można powiedzieć, że my Polacy kierujemy się zasadą – „żyj i daj żyć innym”, bo znamy wysoką cenę wolności, ale propagatorzy „postępu” w imię fałszywie pojętej tolerancji nie pozwalają nam egzystować po swojemu. Chcą nas przerobić na podobieństwo tęczowych społeczeństw zachodnich, które dogorywają w konwulsjach śmiertelnej choroby multikulturalizmu, wywołanej przez wirusy marksizmu i liberalizmu. Lemparcicom wcale nie chodzi o przywrócenie kompromisu aborcyjnego, one żądają aborcji na życzenie, a w ogóle to chcą zniszczenia Kościoła i religii, bo podobno walczą z zabobonami, chcą eliminacji patriotyzmu, bo rzekomo zagrażają im urojone „demony faszyzmu”. Domagają się też ograniczenia supremacji mężczyzn, bo gustują przeważnie w osobnikach swojej płci. Żądają specjalnych przywilejów dla odmieńców seksualnych i przywrócenia do łask ubekistanu, a także całkowitego ubezwłasnowolnienia Polski przez Unię Europejską, bo bez Brukseli przecież nic nie znaczą… Kto nie akceptuje całego pakietu tych bzdurnych i szkodliwych postulatów, kto ma wątpliwości lub zadaje za dużo kłopotliwych pytań, ten ma wyp…dalać! Ot i cała prawda o feministycznych protestach, bo liczą się tylko bezmyślni wykonawcy rozkazów wydawanych przez tęczowy komintern i oczywiście dobrostan przywódców nowego proletariatu…
Lempart i spółka nie wykazali się jakimkolwiek politycznym rozumem, ponieważ nie tylko nie potrafili porwać za sobą mas, ale także nie umieli stworzyć wspólnego frontu z resztą opozycji, którą najwidoczniej odstręcza plugawy charakter wystąpień i infantylizm postulatów Strajku Kobiet. Poza tym niejeden z opozycyjnych politykierów dostał po nosie, gdy chciał się ogrzać w ogniu protestów. Władysław Kosiniak-Kamysz usłyszał od Lempart przed Sejmem, że ma „wyp…dalać z tym referendum”, a Szymkowi z TVN-u, gdy ten udzielił poparcia protestom, zakomunikowała: „Czy ktoś mógłby od nas powiedzieć panu Hołowni, żeby wyp…dalał? Bo my robimy rewolucję i nie mamy czasu zajmować się każdym politycznym palantem chętnym do powiezienia się na nas”. No cóż, teraz już chyba widać w całej rozciągłości, że ścieżka, którą podążają feministki prowadzi donikąd, co celnie skomentował Stanisław Janecki: „Cóż za upadek, żeby idolkami lewicowo-liberalnych elit były prymitywy i paździerze, jakich nie było nawet w społeczeństwie z dużym odsetkiem analfabetów. To jest absolutna klęska oświecenia, które ponoć reprezentują”.
Żenującego wizerunku Strajku Kobiet nie da się poprawić w żaden sposób, a wszelkie podejmowane próby przypominają pudrowanie trupa, który niestety od czasu do czasu wyciągany jest z szafy przez jakiegoś politycznego machera. Nie pomogą w tym zabiegi naukowych „autorytetów”, tłumaczących, że błyskawice nie mają konotacji ideowych z nazistowską symboliką, bo nawet jeśli stanowiła ona tylko graficzną inspirację przy tworzeniu buntowniczego znaku, to i tak jest on wyrazem niedopuszczalnej agresji, której społeczeństwo od dłuższego czasu doświadcza. Nic też nie zmienią starania publicystów i dziennikarzy, którzy dokonując medialnej transkrypcji przekazu płynącego z feministycznego rynsztoka na język debaty publicznej, szukają usilnie uzasadnienia dla nadużywania wulgaryzmów i stosowania przemocy przez liderki ulicznych demonstracji. Nie ocieplą ich wizerunku życzliwi im celebryci, bo zbyt często upodabniają się do swoich idolek, co sprowadza ich do poziomu ulicznych lumpów, wywołujących u normalnych ludzi uczucie obrzydzenia. Nie pomogą również komediowe występy Marty Lempart, która coraz częściej symuluje upadki i omdlenia na protestach, próbując wzbudzić współczucie u widzów TVN-u, bo jednocześnie daje ona upust swojej wściekłości, straszliwie klnąc i plując na policjantów, co stało się już przedmiotem zainteresowania prokuratury, podobnie jak ciemne interesy klanu Lempartów. W tym kontekście, jako ponury żart jawi się nam informacja, że liderka OSK została umieszczona na liście najbardziej wpływowych kobiet 2020 roku, sporządzonej przez brytyjski magazyn „Financial Times”, gdzie występuje obok Ursuli von der Leyen (przewodniczącej Komisji Europejskiej) i prof. Sary Gilbert (pracującej nad szczepionką na koronawirusa). W mojej opinii również inicjowane przez Biedronia gniewne rezolucje Parlamentu Europejskiego nie przyniosą rezultatu, ponieważ są one brutalną i niedopuszczalną ingerencją w nasze wewnętrzne sprawy, co tylko wzmacnia opór stawiany siłom „postępu” przez polskie społeczeństwo.
Dlatego, pomimo wściekłych wrzasków i kabaretowych wystąpień liderek Strajku Kobiet, topnieje w jesiennej szarudze entuzjazm Julek i Oskarków, którzy masowo opuszczają szeregi „rewolucjonistów”, zapewne czyniąc to pod presją rodziców i dziadków grożących im wstrzymaniem kieszonkowego, bo seniorzy mogli się poczuć zażenowani nędznym poziomem protestów w jakich brały udział ich „pociechy”. Nie bez znaczenia jest również to, że policja wreszcie zabrała się do roboty i zaczęła przywracać porządek na ulicach. Poszły więc w ruch pałki i gaz oraz posypały się liczne mandaty, a to mogło wywołać kryzys wiary nawet u najbardziej zapalczywych wyznawców ideologii „postępu”. Pewne natężenie protestów, które mogliśmy obserwować w ostatnim czasie, nie ma nic wspólnego z rosnącym potencjałem feministycznej „rewolucji”, a niewątpliwie wiąże się z próbą obalenia zapowiadanego weta w sprawie bezzasadnego wiązania wypłaty środków z unijnego budżetu z tzw. praworządnością. Bo jak wiadomo: „Sekcja specjalna zawsze lojalna!”. W ten sposób feministki, robiąc dym na ulicach naszych miast, spłacają dług zaciągnięty u brukselskich komisarzy i jednocześnie dopingują ich do zwiększania presji wywieranej na Polskę. Lempart sama to zresztą przyznała, pisząc na łamach „Gazety Wyborczej”, że: „Zadanie dla nas to presja na UE ze strony polskich obywatelek i obywateli, żeby nie ważyła się odpuszczać polskiemu rządowi. W żadnej sprawie”. Szukając wsparcia dla swojej rewolty odwiedziła nawet Brukselę, gdzie spotkała się z Donaldem Tuskiem, z którym podobno rozmawiała „o sytuacji w Polsce, o tym, że PiS ma siłę, ale nie ma władzy, że nie mają kontroli nad sytuacją w kraju”. No cóż, to zupełny odlot, może Marta przed audiencją u byłego „króla Europy” coś przyćpała, albo zaszkodził jej gaz pieprzowy rozpylony na którejś manifestacji, bo Polakom trudno jest uwierzyć w bzdurne przepowiednie feministycznej „wyroczni” i jak sądzę, to również jej brukselski patron nie łyknął bajek o rychłym upadku rządu PiS. Zdumiewające jest też to, że w kilka dni po jej powrocie z brukselskich wojaży wyszło na jaw, że Lempart jest zarażona COVID-19, co starano się ukryć przed opinią publiczną, ponieważ słusznie przewidywano, że odbije się to negatywnie na mocno nadszarpniętym wizerunku feministycznego protestu. Okazało się bowiem, że mieli rację ci ludzie, którzy przestrzegali przed organizowaniem masowych spędów w warunkach epidemii, ponieważ stwarza to poważne zagrożenie dla ich uczestników. O ile więc było skrajną nieodpowiedzialnością wyprowadzenie demonstrantów na ulice, to niebywałym skandalem jest narażenie ich życia i zdrowia poprzez nieinformowanie o tym, że jedna z głównych organizatorek jest nosicielem niebezpiecznego wirusa. Dlatego niezwykle głupio brzmią pretensje Wandy Nowickiej, która domaga się od rządu wyjaśnienia, kto złamał przepisy RODO i ujawnił „wrażliwe” informacje na temat choroby liderki OSK, zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie o tym, jak niedawno feministki opublikowały w internecie dane osobowe działaczy pro-life i policjantów. W tych okolicznościach można więc stwierdzić, że Lempartowej rewolcie nie pomogą już żadne zaklęcia rzucane przez lewicowe salony, ani sztuczki ulicznych kuglarzy, bowiem nikt nie odczaruje niekorzystnych dla niej trendów i zapewne są to już „ostatnie podrygi zdychającej ostrygi”.
Prawicowi macherzy
Na koniec tej dość długiej analizy muszę się także odnieść do poczynań przedstawicieli prawej strony politycznej barykady, bo jest oczywistym, że w opisywanych ekscesach maczali swoje brudne paluchy nie tylko lewicowi demagodzy i awanturnicy. Sprawa aborcji wraca co jakiś czas na wokandę i zawsze rozgrzewa do czerwoności emocje u walczących ze sobą plemion. Politykierzy z lewicy i prawicy rzucają się sobie do gardeł, a społeczeństwo przygląda się temu z coraz większym zdumieniem, tak naprawdę nie wiedząc o co chodzi w tym sporze, który trwa praktycznie od narodzin III Rzeczypospolitej. Nie wnikając w ideowe racje, można stwierdzić, że temat aborcji, podobnie jak LGBT i pedofilii, stał się dogodnym pretekstem do wywoływania światopoglądowych sporów i odwracania uwagi Polaków od spraw, które w danym momencie chce się przed nimi ukryć. Tak też stało się tym razem, ponieważ Jarosław Kaczyński ma talent do zarządzania kryzysem, szczególnie takim, który sam wywołuje. Wiele wskazuje na to, że wniosek do TK o zbadanie zgodności z Konstytucją przepisów dotyczących aborcji eugenicznej miał być „salomonowym” rozwiązaniem. Z jednej strony miał umożliwić partii rządzącej umycie rąk i nierozstrzyganie tego zagadnienia na forum parlamentu, tak by można było głosić, że to nie jest polityczna decyzja, tylko wyrok Trybunału, który przecież stoi na straży konstytucyjnego ładu. Z drugiej zaś sugerował elektoratowi pro-life, że PiS opowiada się za ochroną życia nienarodzonych dzieci, co ułatwiło pozyskanie jego poparcia w wyborach prezydenckich. Zamiar ten powiódł się i zapewnił reelekcję Andrzejowi Dudzie, lecz ta kłopotliwa sprawa miała pozostać nierozstrzygniętą i zapewne wniosek przeleżałby w „zamrażarce” Julii Przyłębskiej, gdyby nie kryzys w obozie władzy, który mógł doprowadzić do upadku obecnego rządu. Nie ulega też wątpliwości, że to Kaczyński podjął decyzję o uruchomieniu tego procesu, a nie całkowicie od niego uzależniona szefowa TK. Być może oceniał, że po wyborach ten temat nie będzie dla niego groźny i w czasie pandemii eskalacja protestów nie będzie aż tak duża. Poza tym zapewne chciał rozbroić prawicowych krytyków, ponieważ środowiska pro-life i Konfederacji nie dawały mu spokoju. Jeszcze w połowie września bieżącego roku poseł Urbaniak na konferencji prasowej zadawał pytanie: Dlaczego Kaczyński „tak bardzo troszczy się o zwierzęta, a zapomina o ludziach”? Twierdził też, że „PiS mieni się partią prawicową, konserwatywną, związaną z katolicką nauką społeczną, a zapomina na przykład o tym, że dalej czeka w »zamrażarce« w Trybunale Konstytucyjnym ustawa dotycząca ochrony życia”.
W końcu stało się to, na co podobno czekały wszystkie strony konfliktu, mianowicie Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok uznający przesłanki eugeniczne przy dokonywaniu aborcji za niezgodne z ustawą zasadniczą. Z wielkim entuzjazmem przyjęły to orzeczenie środowiska pro-life, politycy z PiS-u i Konfederacji wyrazili swoje zadowolenie, a lewica, jak było do przewidzenia, uznała ten fakt za casus belli i wypowiedziała im wojnę. Gdy uliczne awantury osiągnęły niepokojące rozmiary, a sondaże Konfederacji sięgnęły dna (2,3%), wtedy nagle osłabło poparcie liderów tej formacji dla antyaborcyjnej krucjaty. Początkowo byli nieobecni, jakby się zapadli pod ziemię, a gdy bitewny kurz już nieco opadł, to wtedy zaczęli gorączkowo poszukiwać sposobu na zejście z równi pochyłej. Poseł Dziambor jako pierwszy zakomunikował, że należy wypracować nowy kompromis aborcyjny, po czym nastąpiło wspólne oświadczenie liderów partii KORWiN, którzy domagali się zamiany w ustawie aborcyjnej przesłanki „prawdopodobnej wady dziecka” na „pewność wady letalnej”. Nowe elementy do dyskusji wnieśli polityczni celebryci, jak zwykle nadaktywni medialnie. Janusz Korwin-Mikke rzucił z sejmowej mównicy propozycję, aby „lekarzom rodzinnym płacić za urodzenie się dziecka w rodzinie, którą się opiekują, sumę wyższą niż otrzymuje lekarz za wykonanie nielegalnej aborcji w Polsce”, a następnie zasugerował, żeby zamiast zabijać niechciane dzieci, to lepiej je sprzedawać. Krzysztof Bosak oznajmił zaś, że dzieci nieuleczalnie chore mają „prawo do godnej śmierci” oraz ocenił, że „w tej chwili anestezjologia dziecięca jest rozwinięta na tyle mocno, że jesteśmy w stanie zapewnić takim dzieciom śmierć bez bólu”. Na jego wynurzenia zareagował z oburzeniem konsultant krajowy w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii, prof. Radosław Owczuk, który stwierdził: „Za niedopuszczalne uważam budowanie skojarzeń, wiążących lekarzy zajmujących się anestezjologią i intensywną terapią dziecięcą z zapewnianiem bezbolesnej śmierci. (…) Główną rolą naszej specjalności jest walka ze śmiercią, a nie jej zapewnianie”.
Wielu ludzi może się zastanawiać nad tym, dlaczego Konfederacja do niedawna głośno krzycząca o potrzebie całkowitego zakazu aborcji nagle zmieniła zdanie? No cóż, to jest akurat oczywiste, ale tylko dla tych, co bacznie obserwują działania tej formacji, bo jak się okazuje rację ma Janecki, który zauważył, że konfederaci w praktyce „umacniają wizerunek raczej ugrupowania bezideowego i walczącego z wiatrakami niż konserwatywnego i podejmującego najważniejsze kwestie”. Konfederacja nie była w stanie wypracować wspólnego stanowiska w kwestii aborcji, a jej poszczególni liderzy, wbrew temu co niegdyś deklarował Grzegorz Braun, nie „grają do taktu i do rytmu”, lecz tworzą kakofonię w propagandowym przekazie. Postawę tzw. korwinowców dobrze scharakteryzował Adam Wielomski, który napisał, że: „W rzeczywistości spór [w Konfederacji – W.P.] ma charakter fundamentalny. Jakkolwiek nie jestem i nigdy nie byłem liberałem, to przyznam, że nie rozumiem jak liberał i wolnościowiec może akceptować tzw. aborcję dokonywaną z jakiegokolwiek powodu. To, że masa współczesnych »liberałów« ją akceptuje wynika wyłącznie z wygodnictwa i braku zasad. Ich elektorat domaga się uprawnienia do zabijania swoich dzieci i tyle. Ludzie pracują, kształcą się, robią kariery i niechciana ciąża im po prostu przeszkadza. Demokrata idzie za większością i jej wolą i ubiera to w gorsecik »wolności«, »praw subiektywnych«, »wolności konstytucyjnych«, »prawa do wyboru«, etc. (…) Co z tego, że ogłosicie katalog przyrodzonych uprawnień, skoro podmiot, nosiciel tych wolności nie ma prawa do urodzenia się? Dziecko poczęte ma prawo do dziedziczenia własności, ale nie ma prawa do życia?”. W tę retorykę wpisują się doskonale wypowiedzi Bosaka, który pomimo tego, że w prezydenckiej kampanii otwarcie deklarował się jako zwolennik całkowitego zakazu aborcji, to teraz wykonuje przedziwne szpagaty medialne i stara się zaciemnić obraz niekorzystnej dla niego sytuacji. Najpierw nieudolnie tłumaczy, że „część wyborców Konfederacji nie widziała, że jesteśmy konserwatystami, że jesteśmy pro-life”, a następnie przyznaje, że „znaczna część naszych wyborców tego wyroku [TK] nie popiera”. To na czym faktycznie polega bycie pro-life Bosaka i jego kompanów? Odpowiedzi na to pytanie należy poszukiwać w genezie Konfederacji, ponieważ najwyraźniej powstała ona jako spółka bez żadnej odpowiedzialności za głoszone hasła, bo idei tam raczej brakuje, a jej celem nadrzędnym jest utrzymanie się przy państwowym korycie. Twórcy tej polityczno-biznesowej hybrydy wykalkulowali sobie, że tworząc pewien katalog postulatów bliskich różnym grupom społecznym pozyskają ich poparcie i zrobią taki wynik wyborczy, który otworzy im drogę do Sejmu i wygodnego życia na koszt podatników. To zaiste cwany plan, który okazał się być doraźnie skutecznym, lecz w perspektywie dłuższego czasu niezwykle trudno jest pogodzić tezy fundamentalnie ze sobą sprzeczne, gdy w dodatku zawodowy szuler (PiS) mówi sprawdzam i kończy grę pozorów…
Nie można bezkarnie głosić przywiązania do wartości konserwatywnych i katolickich, a jednocześnie szlajać się po TVN-ach i POLSAT-ach, gdzie na miękkich fotelach Bosak i spółka „udają Greka” i puszczają oko do lewicowego elektoratu. Co prawda, o ich sukcesie w wyborach parlamentarnych w 2019 roku zdecydowało poparcie medialne lewicowo-liberalnej szczujni, która na końcówce kampanii skutecznie zmanipulowała wielu lemingów, tak iż uwierzyli, że konfederaci mogą być przydatni do budowy wspólnego antypisowskiego frontu i w konsekwencji oddali na nich swój głos. Jednak po wyroku TK nastąpiła brutalna weryfikacja, bowiem okazało się, że Konfederacja nie może już dłużej udawać prawicowej i jednocześnie korzystać z poparcia oglądaczy TVN-u. Nastąpił gwałtowny spadek w sondażach, co wywołało panikę w konfederackich szeregach, czemu trudno się dziwić, bo prawda o nich zaczęła wychodzić na jaw i jest im coraz trudniej „rubla zarobić i cnotę zachować”. Dla uczciwości trzeba też przypomnieć, że już dawniej przed tymi faryzeuszami przestrzegał Wojciech Cejrowski, który oznajmił: „Na pewno NIE warto [głosować – W.P.] na Konfederację – po tym jak wywalili Kaję Godek, bo im pro-life źle działa na wyniki. Albo się ma pryncypia, albo się jest miękką parówką. Ja na miękkich nie głosuję”. Zażądał też od Bosaka publicznych wyjaśnień, ponieważ przyznał, że: „Głosowałem na Pana, bo mi się wydawało, że życie dzieci nienarodzonych jest dla Pana ważniejsze niż wyborcze słupki. Teraz mam wrażenie, że mnie Pan okradł. Nie Pan pierwszy – wcześniej, w sprawie aborcji zrobił to PiS. Mam gdzieś wasze stołki, strategie i politykę – interesuje mnie wyłącznie kwestia aborcji”. W podobnym tonie wypowiedziała się Kaja Godek, która komentując swój rozwód z konfederatami, przyznała, że: „Każdy lubi się reklamować jako pro-lifer, a potem jak ten pro-life się traktuje to już różnie wygląda. (…) Były takie próby wyciszania tego tematu w Konfederacji, były takie próby ograniczenia wpływu środowiska pro-life na to co się w Konfederacji dzieje”. Potwierdzeniem jej słów, może być wypowiedź Bosaka, który stwierdził: „Myślę, że w Ruchu Narodowym podzielamy pogląd, że nie ma w Polsce, niestety wybory to pokazały, możliwości wprowadzenia do Sejmu formacji na radykalnie antyaborcyjnej i radykalnie antyhomoseksualnej retoryce”. Jeszcze bardziej wymowne jest stanowisko Sławomira Mentzena, który odnosząc się do zachowania swoich kolegów w kwestii wyroku TK, oznajmił: „Niestety nie mam wyjścia, muszę zgłosić votum separatum. Jestem katolikiem, byłem, jestem i będę za życiem. Nie do takiej partii wstępowałem. Korwiniści zawsze głośno i wyraźnie głosili prawdę, nieważne ile osób ją popierało. Dlatego właśnie wstąpiłem do partii KORWiN. Liczę na zaprzestanie głoszenia tez sprzecznych z programem naszej partii”. W tym kontekście bałamutnie i kłamliwie brzmią dziś słowa wypowiedziane przez Brauna, deklarującego, że „kwestia obrony życia w Konfederacji jest niekontrowersyjna”. Z przytoczonymi tu opiniami można się zgadzać lub nie, ale wiele wskazuje na to, że konfederaci po raz kolejny chcieli cynicznie zagrać sprawą aborcji, bo inaczej w jakim celu komplet posłów z ich koła miałby się podpisywać pod wnioskiem do TK. Najwidoczniej tym razem „Konfederacja sama się zakiwała i nie wie, jak z tego wyjść”, tracąc polityczny grunt pod nogami…
O tym, że aborcja stała się ponownie elementem politycznej zagrywki świadczą najwymowniej kroki poczynione przez liderów tzw. prawicy po wydaniu wyroku przez TK. Podjęto wtedy nerwowe działania, których celem miało być – według Jarosława Gowina – „przerwanie napięcia i doprowadzenie do względnego spokoju społecznego”. Sytuacja była na tyle poważna, że nawet lokator Pałacu Namiestnikowskiego, Andrzej Duda, oderwał się na chwilę od TikToka i przestał śledzić perypetie sympatycznych oposów, a właściwie dydelfów wirginijskich, bo musiał zawrzeć taktyczny sojusz z liderem Porozumienia, którego celem było wypracowanie nowego kompromisu aborcyjnego, w istocie osłabiającego moc wydanego orzeczenia. W myśl prezydenckiego projektu, złożonego do Sejmu 3 listopada 2020 roku, aborcja ma być dopuszczalna w przypadku tzw. wad letalnych. Nowe otwarcie w grze prowadzonej przez obóz władzy staje się bardziej zrozumiałe, gdy uwzględnimy wewnętrzny opór w partii rządzącej, bowiem wieść gminna niesie, że „w samym PiS nie ma zgody co do orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, a niektórzy posłowie krytykują też sam moment ogłoszenia wyroku”. Zdumiewające jest także postępowanie Konfederacji, która pomimo tego, że jej część (partia KORWiN) poszła śladem prezydenckich propozycji, to jednak jako całość nie wypracowała wspólnego stanowiska, a jej Rada Liderów po prostu umyła ręce, stwierdzając jedynie, że posłowie tego ugrupowania włączą się w proces legislacyjny, gdy parlament zacznie zajmować się tym projektem. Cóż, to bardzo charakterystyczne dla pseudoprawicowców, aby grzać temat, gdy jest to potrzebne dla uzyskania poparcia wyborczego, potem gadać bez umiaru i rozmywać problem, a na koniec uciec od odpowiedzialności, licząc na krótką pamięć elektoratu…
Pozostaje jeszcze jeden aspekt do wyjaśnienia, a mianowicie, dlaczego do tej pory nie opublikowano wyroku w sprawie aborcji eugenicznej? Trochę światła na ten temat rzuca wypowiedź Artura Dziambora, który stwierdził, że parlament będzie się mógł pochylić nad inicjatywą prezydenta, gdy zostanie wydane uzasadnienie do wyroku, bo wtedy się okaże czy ono „zostawi pewną furtkę do tego, żeby można było jakoś tę ustawę zmienić”. No właśnie, z tym, że zgodnie z deklaracją rządu sam wyrok zostanie opublikowany dopiero wtedy, gdy TK ogłosi jego uzasadnienie. Mamy więc do czynienia z klasycznym klinczem i wszystko zależy od kaprysu lub raczej kalkulacji Jarosława Kaczyńskiego, bo tylko on może zdopingować TK i rząd do przyspieszenia działań, do których te organy są zobligowane. Dlaczego jeszcze tego nie uczynił? To akurat wyjaśniło nam stanowisko rządu, które stwierdza, że: „Zaistniała sytuacja nosi znamiona stanu wyższej konieczności. Niewątpliwie wyrok Trybunału Konstytucyjnego podlega ogłoszeniu w Dzienniku Ustaw. Jednocześnie jednak sytuacja bardzo poważnych napięć społecznych wymaga przeanalizowania właściwej daty tej publikacji”. Czyli, przekładając to na język zrozumiały dla ludzi, prezes PiS-u zamierza nadal rozgrywać tę drażliwą kwestię, ponieważ przynosi mu ona spore korzyści polityczne. Przede wszystkim odwrócił uwagę Polaków od nieudolności rządu w zakresie zwalczania skutków epidemii koronawirusa i od współistniejących afer, a także przykrył jego słabość w negocjacjach budżetowych z Unią Europejską i zamaskował towarzyszące temu tarcia w obozie władzy. Kaczyński prowokując konflikt, a następnie tolerując lub zalecając organom porządkowym opieszałość w reagowaniu na ewidentne przypadki łamania prawa przez lewaków, doprowadził do niebywałego rozzuchwalenia się awanturników, którzy początkowo całkowicie bezkarnie atakowali kościoły i miejsca pamięci narodowej. Policja zabrała się do przywracania porządku dopiero po zaostrzeniu przez Sejm przepisów antycovidowych i po spacyfikowaniu Marszu Niepodległości. Widać więc, że prezes PiS-u zadbał najpierw o odpowiednie alibi, a przy okazji utemperował niesfornych „faszystów”. Co przez to osiągnął? Po pierwsze, skompromitował „totalną” opozycję, która wykazała się zdumiewającą bezradnością, bo nie potrafiła wykorzystać nadarzającej się okazji do zadania partii rządzącej dotkliwego ciosu. Ośmieszył Konfederację, której liderzy okazali się zwykłymi tchórzami i hipokrytami. Pogrążył też organizatorki Strajku Kobiet, bo nie tylko nie przysporzył im upragnionych „męczenników”, ale wręcz przeciwnie, przy pomocy umiejętnej propagandy, wyrobił przeświadczenie u wielu Polaków, że mają do czynienia z buntem ulicznych meneli, co w dużej mierze odpowiada rzeczywistości. Po drugie zaś, wizją nadchodzącej lewackiej rewolucji wystraszył nie na żarty hierarchów Kościoła katolickiego i własny aktyw partyjny. Bo pomimo tego, że duchowieństwo zostało wmanewrowane w ten konflikt i zajęło defensywną postawę, to początkowo cała wściekłość feministycznej hołoty obróciła się przeciwko niemu, a Kaczyński sprytnymi posunięciami wykreował się na jedynego obrońcę Kościoła i religii przed dzikimi hordami barbarzyńców. W ten sposób hierarchowie katoliccy stali się w dużej mierze zależni od prezesa PiS-u, a gdyby im przyszła ochota na uwolnienie się spod jego opiekuńczych skrzydeł, to zawsze może on sięgnąć po sprawę pedofilii i rzucić ich na pastwę wściekłego tłumu. Podobnie jest z niepokornymi partyjniakami z tzw. Zjednoczonej Prawicy, którzy jeszcze do niedawna z wielkim zaangażowaniem budowali na koszt podatników swoje kariery i fortuny, ale też coraz częściej stawali okoniem Kaczyńskiemu, choćby wtedy, gdy chciał on z pomocą swojej młodzieżówki przeforsować nową ustawę o ochronie zwierząt. Jednak niespodziewanie doznali szoku, bo ich „umiłowany” przywódca jednym pociągnięciem doprowadził do rozpętania piekła na ulicach polskich miast, które mogło ich przecież pochłonąć. Wizja politycznej i osobistej katastrofy, czyli utraty przez nich dotychczasowej pozycji społecznej i przywilejów władzy, a także ewentualność doświadczenia zemsty ze strony tęczowego kominternu, tak bardzo ich przeraziła, że całkowicie odeszła im ochota na brykanie. Kaczyński w ten sposób zdyscyplinował obóz rządzący i ponownie go zjednoczył w obronie partyjnego paśnika, a także spacyfikował buntowników i przekonał ich do zaakceptowania zmian w rządzie i partii. To zaiste ryzykowna, ale zarazem genialna zagrywka… Można więc przyznać, że Kaczyński posiada duży talent do manipulacji i taktycznych rozgrywek, ale co z tego wynika dla Polski i Polaków?
Osobiście nie widzę żadnych korzyści dla naszego narodu i państwa z wewnętrznej wojny toczonej w imię zastępczych tematów. Bo zamiast dzielić Polaków przy wigilijnym stole oraz wywoływać chaos i anarchię, to trzeba było zjednoczyć zdrową część narodu wokół spraw fundamentalnych, czyli w obronie zagrożonej suwerenności i w walce ze skutkami epidemii. Kaczyński nie jest pierwszym i jedynym politykiem, który z upodobaniem stosuje w naszym życiu społecznym teorię konfliktu oraz zasadę „dziel i rządź” (divide et impera), co sprowadza się do inicjowania nierzadko sztucznych konfliktów, a następnie takiego nimi zarządzania, żeby ich inspiratorzy mogli wyciągnąć dla siebie jak największe korzyści. Przed nim podobne zagrywki stosowali też inni przedstawiciele magdalenkowej sitwy, ale prawdziwe mistrzostwo w tym zakresie osiągnął tylko Donald Tusk. Opisywany tu proceder jest często niewidoczny dla przeciętnego zjadacza chleba, a jego animatorzy dokładają wszelkich starań, aby pozostać w cieniu i zachować anonimowość. Dlatego, żebyśmy mogli ujawnić sprawcę naszych obecnych nieszczęść, musimy sięgnąć do mądrej zasady, mówiącej, że „ten zrobił, komu to przyniosło korzyść” (is fecit, cui prodest), a w tym przypadku wszystkie tropy prowadzą na Żoliborz…
W Polsce nigdy nie brakowało warchołów, agentów i karierowiczów, którzy za dostęp do koryta byliby zdolni do największych podłości. Mieliśmy też niemało ludzi o przerośniętych ambicjach i chorych na władzę, którzy nawet po trupach kroczyli do obranego celu. Niejeden renegat gotów był poświęcić Ojczyznę dla własnych korzyści, a nawet sprzedać ją obcym. Dla patriotów takie postawy są nie do przyjęcia i zasługują na nasze ostre potępienie. Dlatego myślącym Polakom poddaję pod rozwagę garść refleksji spisanych przed laty przez Romana Dmowskiego, który przestrzegał, że gdyby był wrogiem Polski, to: „Przede wszystkim używałbym wszelkich wysiłków i nie żałowałbym żadnych ofiar na to, ażeby nie dopuścić do zapanowania w tym kraju zdrowego rozsądku, ażeby postępowaniem Polaków nie zaczęła kierować trzeźwa ocena stosunków i położenia ich państwa. Utrzymywałbym w Polsce na swój koszt legion ludzi, których zajęciem byłoby szerzenie zamętu pojęć, puszczanie w obieg najrozmaitszych fałszów, podsuwanie najbardziej wariackich pomysłów. Ilekroć bym zauważył, że Polacy zaczynają widzieć jasno swe położenie i wchodzić na drogę do naprawy stosunków i do wzmocnienia państwa, natychmiast bym zrobił wszystko, żeby odwrócić ich uwagę w inną stronę, wysunąć im przed oczy jakieś nowe idee, nowe plany, wytworzyć jakiś nowy ruch, w którym by rodząca się zdrowa myśl utonęła” [1]. No cóż, nic dodać, nic ująć, można tylko rzec, że to cała prawda o naszym obecnym położeniu…
Podsumowanie
Wiele już wypowiedziano słów i wylano morze atramentu, aby nakreślić przed Polakami grozę sytuacji w jakiej się podobno znajdujemy i wystraszyć nas widmem lewackiej rewolucji, która ponoć już puka do naszych drzwi. Panikę sieją zawodowi macherzy, którzy zbijają na tym polityczny kapitał, a także przeróżni histerycy i ludzie słabej wiary oraz cwani handlarze patriotyzmem, zamieniający szczere uczucia miłości do Ojczyzny okazywane przez Polaków na brzęczącą monetę, lajki i subskrypcje w społecznościowych mediach, czym żywią nie tylko swoje brzuchy, ale także przerośnięte ego. Tymczasem rewolucji jak nie było, tak nie ma… Myślę, że w niniejszym tekście przedstawiłem dosyć argumentów przemawiających za tym, że na obecną chwilę wieszczenie zbliżającego się lewackiego przewrotu jest przedwczesne i pozbawione racjonalnych przesłanek. Prawdą jest, że czerwoni i tęczowi towarzysze marzą o zwycięstwie nowego proletariatu nad siłami starego porządku, ale jak na razie nie ma do tego większych podstaw, aby ich rojenia mogły się ziścić. Mamy do czynienia jedynie z politycznym cyrkiem, ot takim tam marnym widowiskiem dla gojów, które jest niczym więcej tylko kolejną odsłoną nieudolnego „ciamajdanu”. Krwawej rewolty z tego nie będzie, a żenujące występy ulicznych kuglarzy będą trwać dotąd, aż przestanie się to opłacać lewicowym i prawicowym macherom, co zapewne już niedługo znajdzie swoje odzwierciedlenie w sondażach i zmusi ich do poszukiwania nowych tematów zastępczych, którymi będą nas bombardować.
Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę czytelników na nieco głębsze przyczyny, niż tylko wyrachowanie polityków, które powodują, że tak łatwo przychodzi im rozniecanie niezdrowych emocji i dzielenie społeczeństwa na zwalczające się plemiona. Do tych negatywnych czynników zaliczają się: brak dekomunizacji i pełnej lustracji, nieskuteczność w eliminowaniu wpływów postkomunistycznej nomenklatury i jej agentury oraz nędzny stan polskiej edukacji i systemu wychowawczego, a także narastająca presja ze strony „postępowej” Unii Europejskiej, która jest rozsadnikiem szkodliwych i demoralizujących koncepcji multikulturalizmu, kosmopolityzmu i neomarksizmu. Rezygnacja ze zdecydowanego zerwania z przeszłością PRL-u oraz bezkompromisowego potępienia i rozliczenia komunistycznych zbrodniarzy, doprowadziła do niebezpiecznej relatywizacji ich przestępczego procederu i umożliwiła im przeniesienie posiadanych wpływów i przywłaszczonych aktywów do nowej rzeczywistości politycznej. Ułatwiło to ich potomkom zagnieżdżenie się w obecnym systemie ustrojowym oraz zapewniło im stałe źródło dochodów i wysoką pozycję społeczną, których bezustannie używają do obrony swojego stanu posiadania i „dobrego” imienia czerwonych antenatów. Symboliczne gesty nie mogły zastąpić dekomunizacji, która mogłaby być uzdrawiającą kuracją przeczyszczającą dla naszego życia publicznego. W efekcie tego grzechu zaniechania mamy do czynienia z sytuacją, że coraz częściej z czerwonych renegatów robi się bohaterów i szarga się pamięć o Żołnierzach Wyklętych, a w naszych szkołach i na uczelniach upowszechnia się umysłowa tępota i kult cwaniactwa. Praktycznie od początku III Rzeczypospolitej obserwujemy zwycięski marsz antyspołecznych deprawatorów, którzy zawłaszczyli większość kluczowych sektorów naszego państwa. Jest ich pełno w mass mediach, szkołach i na uczelniach, we wszelkiego rodzaju instytucjach kultury i oświaty, a uprawiana przez nich całe dekady pedagogika wstydu nadwątliła u wielu Polaków poczucie dumy z dokonań własnego narodu i wytworzyła dość liczne zastępy idiotów, którzy kompletnie odcięli się od swojej narodowej tożsamości i stali się podatni na wszelkie manipulacje tęczowego kominternu.
W 2015 roku wielu komentatorom naszego życia politycznego wydawało się, że prawica wreszcie odwojowała polską młodzież, bo tak im wychodziło z sondaży preferencji wyborczych. Jednak okazało się, że zaledwie po upływie pięciu lat mamy zupełnie odmienną tendencję, bowiem wśród młodych ludzi zaczęło dominować lewactwo, które deprawuje ich w szybkim tempie. Dlaczego tak się dzieje? Winna jest temu w dużej mierze „prawica”, która przecież rządzi od czasu „przełomu” i upadku koalicji PO-PSL, a co za tym idzie posiada wszelkie narzędzia do tego, aby odwrócić niekorzystne trendy. Niestety, opieszałość i nieudolność „prawicowych” polityków lub brak u nich woli dokonania koniecznych zmian, doprowadziły w tym względzie do stanu zapaści. PiS jak dotychczas nie zrobił nic, aby poprawić jakość nauczania historii w polskich szkołach, nie wprowadził też wychowania patriotycznego i nie wyrzucił poza mury szkolne czerwonej mafii towarzysza Broniarza. Być może jest to wpływ politycznego rodowodu Anny Zalewskiej, która swoją karierę zaczynała od Unii Wolności, a w ministerstwie edukacji „zasłynęła” energicznym propagowaniem wiedzy o holokauście i rugowaniem z kart podręczników informacji o zasługach Dmowskiego i endecji dla odzyskania niepodległości. Podobne „osiągnięcia” ma Jarosław Gowin, wywodzący się z PO i nazywany zabójcą polskiej humanistyki, który doprowadził wyższe uczelnie do poważnego rozstroju, ale nie wyeliminował z uniwersytetów tęczowej zarazy i szczodrze subsydiował antypolskie inicjatywy, jak chociażby plugawe wybryki przedstawicieli „nowej szkoły historii holokaustu”, którzy z wręcz sadystycznym upodobaniem szkalują Polskę i Polaków. Także wicepremier Gliński ma swoje za uszami. W przeszłości był związany z Zielonymi i Unią Wolności oraz współpracował z należącą do George’a Sorosa Fundacją Batorego, a od kilku lat udziela się na polu kultury i dokłada wszelkich starań, aby zachować dla potomności żydowskie dziedzictwo i hojnie dotuje wszelkie inicjatywy koszernej diaspory. Jednocześnie zaniedbuje ochronę i rozwój polskiego dziedzictwa narodowego, a przykładem tego może być przeciągająca się budowa Muzeum Historii Polski i Muzeum Wojska Polskiego, gdy równolegle trwają gorączkowe prace nad sfinalizowaniem Muzeum Getta Warszawskiego i Muzeum Chasydyzmu. Jeśli do tego dodamy kompromitujące zachowanie prezydenta Dudy, który „walcząc z ostrym cieniem mgły” i dopieszczając „Rzeczpospolitą Przyjaciół”, funduje nam państwo o nazwie Polin, to nie możemy się dziwić, że młodzież nam odjechała…
Polakom, nie tylko młodym, potrzeba wielkiej idei, z którą mogliby kroczyć przez życie, potrzeba też poczucia dumy z osiągnięć naszego państwa, ale przede wszystkim nadziei na lepszą przyszłość. Niestety, nie wierzę w to, aby ludzie pokroju Kaczyńskiego, który najwyraźniej jest już zmęczony życiem i nie ma dobrego planu dla Polski lub Morawieckiego, który swoimi działaniami pozbawia nas wiary w lepsze jutro, a polską młodzież skazuje na emigrację i półniewolniczą pracę w zagranicznych korporacjach, że oni będą w stanie odmienić nasz los. Nie zrobią tego również miękiszony z Konfederacji, bo nie mają odpowiedniego kręgosłupa ideowego, a największą aktywność przejawiają w zakresie wygodnego urządzania się na koszt podatników. Dlatego w najbliższym czasie wielkim wyzwaniem dla polskich patriotów będzie stworzenie prawdziwie narodowej alternatywy, która odwróci niekorzystne trendy dla Polski i powstrzyma rozkładową robotę tęczowego kominternu, który zamierza przejąć ster władzy i chce skierować naszą państwową nawę wprost na unijną mieliznę. Dzisiaj jeszcze polskie społeczeństwo nie da się wciągnąć lewakom do ich brudnej gry, bo jego uwaga i wysiłek skierowane są na walkę o byt, zagrożony epidemią chińskiego wirusa i pogłębiającym się kryzysem ekonomicznym, ale nie wiadomo co nam przyniesie przyszłość, zwłaszcza, gdy Polacy ujrzą bankructwo rządów PiS-u. Patrioci muszą być na tę chwilę gotowi, bo tylko my możemy ocalić nasz kraj przed upadkiem i dyktaturą siewców moralnego gnoju, a tymczasem każdy lewacki „gwałt zadawany siłą, musi być siłą odparty”!
1. Roman Dmowski, Pisma, tom X. Od Obozu Wielkiej Polski do Stronnictwa Narodowego (Przemówienia, artykuły i rozprawy z lat 1925–1934), Częstochowa 1939, s. 13.
Wojciech Podjacki